Do Kota Bharu wpada się zwykle na chwilę. Przylgnęlą do niego łatka puntu przesiadkowego na rajskie Perhentiany, w porównaniu z którymi miasto jest jedynie szarą, nieatrakcyjną plamą na mapie. Ale w podróży nie chodzi jedynie o miejsca i niegasnące zachwyty nad krajobrazami. Chodzi o ludzi, dzięki którym takie miejsca jak Kota Bharu nabierają barw i nie dają o sobie zapomnieć.To był niby zwykły guesthouse, jakich wiele w Malezji. Niepozorny, wciśnięty między podobne mu piętrowe budynki przy ślepo zakończonej, rzadko uczęszczanej uliczce. Wynajęliśmy nieduży, skromny pokój, szybko zagracając go naszymi bagażami. Po budzącym grozę powrocie z wysp łodzią, która ledwo wygrywała starcie ze wzburzonymi falami i podróży taksówką, z prawdziwą przyjemnością wypiliśmy z gospodynią filiżankę kawy. Po domu biegało jej młodsze dziecko – kilkuletni chłopiec, którego energia była niewyczerpalna. Starszy syn wracał ze szkoły po zmroku i kierował swe kroki od razu do kuchni, która podobnie jak salon, była strefą wspólną dla gości i gospodarzy. Oni sami wraz z dziećmi znikali późnym wieczorem w ciasnym pokoiku, jedynym miejscem w całym domu, gdzie mogli cieszyć się choć odrobiną prywatności.
Do kwestii wychowania podchodzono z luzem, co przywodziło mi na pamięć wspomnienie własnego dzieciństwa pełnego swobody i beztroski. Dziecko gospodarzy wraz ze starszymi kompanami z sąsiedztwa bawili się na ulicy, kręcili się przy drewnianych barakach, gdzie przycinano wielkie arkusze blachy o ostrych jak brzytwa krawędziach. Maluchy biegały, szalały na rowerach, a potem brudne, ale uśmiechnięte wracały do domów. Sądząc po wybitych mleczakach i bliznach na nogach najmłodszej latorośli, upadki były częste i bolesne. Kiedy wywracał się na rowerku i leżał przyciśnięty jego ciężarem, rodzice nie biegli na pomoc, a dziecko radziło sobie jakoś samo.
Maja odliczała dni do ważnego dla niej dnia, w międzyczasie tocząc batalię z infekcją, która powodowała, że nasze zwiedzanie miasta było mocno ograniczone. Oprócz krótkich spacerów po sąsiednich dzielnicach, dzięki uprzejmości gospodarza – Ewana, udało się nam jeszcze zobaczyć kilka buddyjskich świątyń (Wat Phothivihan, Wat Maisuwankiri).
Amy – pani domu, szczerze przejęła się chorobą Mai i od razu zaoferowała wszelką potrzebną pomoc. Na początek podwiozła nas pod same drzwi apteki, gdzie mogliśmy skorzystać z porady lekarza. Jej mąż z entuzjazmem zareagował na wieść o tym, że planujemy małe przyjęcie dla naszego trzyletniego solenizanta. Zadbał o grillowane smakołyki, od sfinansowania których udało nam się go z trudem odwieść. Pomógł nam również odebrać tort z lokalnej cukierni i przygotował prezenty dla Mai. Kiedy świeczki zostały zdmuchnięte przez dom gospodarzy zaczęły przetaczać się fale odwiedzających. Na początek dzieci z sąsiedztwa, następnie ich rodzice i wujkowie, w końcu krewni gospodarzy. Podwórko zapełniało się uśmiechniętymi gośćmi wciskającymi się każdym dostępnym wejściem i powtarzającymi jeden za drugim: „Happy birthday”. Oddane bez reszty wspólnej zabawie dzieciaki nie zważały na jakiekolwiek różnice językowe. A my poczuliśmy się jak w gronie dobrych znajomych, mimo, że większości gości tego dnia nie zdążyliśmy nawet poznać.
Informacje praktyczne:
Zatrzymaliśmy się w Ewan’s Guesthouse, ceny od RM35 (35zł) za noc.
Do Kuala Besut, z którego odpływają łodzie na Perenthiany najlepiej dotrzeć taksówką (ok. RM80).
Taksówka na lotnisko w Kota Bharu kosztuje w granicach RM40.
Do Rantau Panjang, miasta leżącego przy granicy z Tajlandią, dojeżdża autobus miejski.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis, proszę udostępnij go też znajomym. Zachęcamy również do zapisania się do naszego newslettera (z prawej strony). Dzięki! 😉